A+ A A-

„There’s truth in progress” – Flower Kings + Echoe i Brain Connect, Warszawa, Progresja, 20.10.12

Zacznę dość nietypowo, bo od smutnej konstatacji, a to dlatego, że koncert był naprawdę znakomity i wolę od razu załatwić najbardziej przykrą sprawę by potem mogło być już tylko przyjemnie. Wielka szkoda, że jeden z czołowych zespołów szwedzkiego rocka progresywnego, wraz z dwoma młodymi, uzdolnionymi polskimi grupami nie jest w stanie przyciągnąć w sobotni wieczór do klubu w stolicy naszego kraju więcej niż 100-150 osób, bo na tyle ośmielę się oszacować frekwencję w Progresji. Zresztą taka publiczność zgromadziła się dopiero gdy gwiazda wieczoru rozstawiała sprzęt, a zespoły supportujące oglądało ponad dwa razy mniej osób. Żaden z muzyków, czy to polskich czy szwedzkich, tego nie komentował, może przez grzeczność. Nic to jednak, nie należy się zrażać, przejdźmy do rzeczy.


Koncert rozpoczął wrocławski Echoe, który promował swój debiutancki materiał. Tak to już teraz jest, albo to specyfika gatunku, że młode kapele z niewielkim dorobkiem mogą popisać się wysokimi umiejętnościami i dobrym przygotowaniem. Zespól zdecydowanie pokazał się w świetnej formie, panowie zagrali profesjonalnie, aczkolwiek na luzie. Nie było po nich widać skrępowania, mimo że wokalista Echoe podkreślił, że to dla nich zaszczyt grać przed Flower Kings. Cieszyło też, że grupy nie speszyła mała liczba zgromadzonych w sali słuchaczy. Twórczość wrocławian to mocna muzyka o stricte progresywnych inklinacjach, zróżnicowana brzmieniowo, bo pośród raz lżejszych, raz cięższych dźwięków, znalazło się miejsce nawet na odrobinę bluesa w pewnym momencie czy pół balladę, w której pobrzmiewały gdzieś echa King Crimson. W pierwszej połowie, bo druga to był już ostry czad. Na koniec tej części wspomnę tylko o bardzo dobrym nagłośnieniu (dobrze słyszalny wokalista!), porządnej rytmice i partiach instrumentalnych oraz fajnym klimacie kreowanym przez delikatne wstawki klawiszowe.


Mający miejsce następnie koncert Brain Connect to nieco inne podejście do materii. Przede wszystkim to co zespół tworzy to muzyka wyłącznie instrumentalna, skomplikowana i trudna w odbiorze, ale przez to również w pewien sposób satysfakcjonująca. Dla mnie osobiście to taka muzyka, której się nie słucha, tylko się ją podziwia. Co za pewne może mieć swoje wady i zalety. Panowie zaprezentowali rozbudowane, niekiedy bardzo długie utwory o złożonej strukturze. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie dziwiło ogromne skupienie muzyków panujących nad tą nawałnicą dźwięków, z pewnością imponowały szalone umiejętności członków zespołu, którzy dwoili i troili się na scenie by wszystko miało ręce i nogi. I oczywiście miało. Aczkolwiek do tej pory zastanawiam się ile właściwie oni mieli rąk, żeby to wszystko ogarnąć. Nie zabrakło licznych pasaży, soczystych solówek gitarowych i klawiszowych, ale panowie mieli ze sobą dużą ilość sprzętu, więc było na czym to wszystko zagrać. Na mnie szczególne wrażenie zrobiło zakończenie całego występu, zupełnie nie z tego świata, zalane klawiszowo-efektowym sosem.


Rozpoczynając część o głównym daniu tego koncertu powiem, że było bardzo barwnie. Zdaje się, że kolorem przewodnim tej trasy Flower Kings jest pomarańczowy. Został wyraźnie zaakcentowany na okładce najnowszej płyty zespołu „Banks of eden”, zdobi koszulki rozprowadzane w czasie występów, był obecny również na scenie. Pomarańczowe szarfy zdobiły między innymi stojak Tomasa Bodina, sami muzycy zresztą byli ubrani na kolorowo, ale czy w każdym przypadku to był pomarańczowy to nie mam pojęcia, bo na kolorach się nie znam. Sam Roine Stolt to skomentował i też nie był pewien. Jaki wystrój, taka muzyka, było więc równie kolorowo, wielobarwnie i radośnie. Szwedzi zaprezentowali się w bardzo dobrej formie, mimo że znajdowali się już pod koniec trasy koncertowej, więc ewentualne zmęczenie byłoby nawet zrozumiałe. Na szczęście nie było tego widać, choć odniosłem wrażenie, że zwłaszcza lider był nieco zawiedziony frekwencją. Mimo to, zespół zdecydowanie pokazał na co go stać już od samego początku. Bo chociaż zaczęli dość standardowo od piosenki otwierającej ich najnowszy krążek, należy pamiętać, że „piosenka” ta to trwający ponad 25 minut kolos! „Numbers” doskonale rozpoczął występ świetnymi melodiami, zmianami tempa i nastrojów, urzekającymi harmoniami wokalnymi i oczywiście solówkami. Generalnie jeśli chodzi o sola w czasie całego koncertu, to furorę robili dwaj panowie. Człowiek orkiestra, wokalista, kompozytor, autor tekstów i lider Roine Stolt to również zdolny gitarzysta, o czym wszyscy mogli się przekonać. Ale soczyste sola, dwoma rękoma na dwóch różnych instrumentach jednocześnie wykonywał też nadworny klawiszowiec zespołu Tomas Bodin, wyjątkowo rozbrajający tego wieczoru. Muzyk często uśmiechał się do zgromadzonych, wyraźnie rozpromieniony. Mam nadzieję, że było to szczere, nie chcę doszukiwać się tu żadnej wyuczonej kokieteryjności. Chciałbym rozwinąć kwestię wokali, bo o ile Stolt po prostu porządnie wykonywał swoją robotę to absolutnym hitem pod tym względem był śpiewający gitarzysta Hasse Fröberg, który nie tylko zachwycał publiczność nieszczędzącą mu za to braw, ale sam zdawał się być dumny z siebie, widać było, że śpiew rozsadza go od środka i unosi go. Najbardziej zapadły mi w pamięć chyba jego partie z „Stardust we are”. Rewelacja. Wokalnie wspomagał zespół również basista Jonas Reingold, wzbogacając pięknie rozbrzmiewające tego wieczoru harmonie wokalne, o których już wspomniałem. Z „Banks of eden” usłyszeć można było również opowiadający o ludzkiej chciwości „For the love of gold” i „Rising the imperial”. Ten ostatni, będący autorstwa Reingolda, został żartobliwie skomentowany przez lidera, który stwierdził, że nie wie o czym jest utwór basisty, ale cieszy się, że to prawdziwy kawałek z krwi i kości, a nie tylko solówka na basie. Poza wyżej wymienionymi utworami, Szwedzi przekrojowo prześlizgnęli się po swoich kilku poprzednich albumach, grając między innymi „Last minute on earth”, ”In the eyes of the world” czy „The truth will set you free”. Nie można powiedzieć zatem by ilość była powalająca, ale biorąc pod uwagę, że statystycznie jeden kawałek trwał nawet około 10 minut, pomijając już monstrualnych rozmiarów otwieracz, koncert i tak był naprawdę długi, trwał grubo ponad 1,5 godziny i myślę, że usatysfakcjonował wszystkich przybyłych. Zdecydowanie usatysfakcjonował również niżej podpisanego, który sam często uśmiechał się w trakcie występu oraz jeszcze długo po nim. Na koniec wspomnę, że po koncercie muzycy wyszli do fanów, podpisywali płyty i cierpliwie pozowali do zdjęć.


Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.